Drobna Uwaga

Uwaga!!

Treść tego bloga zawiera w sobie w sporej mierze (jak nie w większości) elementy o tematyce Yaoi. Jeśli ktoś nie wie co to takiego zapraszam >>TU NA STRONĘ<< i zapoznanie się z tym terminem. Jeśli jednaki komuś przeszkadza ten temat, albo w jakikolwiek sposób ubliża, to bardzo proszę o dobrowolne opuszczenie tego bloga, a swoje komentarze pozostawieniu dla siebie.

Kontakt

Jeśli Ktoś chciałby być informowany o nowych notkach albo skontaktować się ze mną to najłatwiej mnie złapać na gg:28597734 lub ewentualnie mailowo firello.kirike@gmail.com

środa, 8 czerwca 2011

Historia Postaci RPG: Amra

   Jak już zapowiedziałam nie tylko opowiadania o tematyce Yaoi będę tu zamieszczać. Poniższy tekst powstał w ramach mojego zamiłowania do RPG. Ale nie takiego granego na kompach tylko przy stole wraz z przyjaciółmi. Masz MG poprosił nas o napisanie krótkiej historii swojej postaci, ale u mnie się tak nie dało. Jak zaczęłam pisać wyszło mi aż dwadzieścia stron. I przyznam z dumą że to moje pierwsze takie dzieło. Niestety jestem straszna błędziara dlatego dziękuję Becie Inuyashke za przebrnięcie przez tekst i poprawienie go. A wiec nie zanudzam już więcej i zapraszam do czytania i oczywiście podzielenia się swoją opinią na temat tego tekstu.


      " Nazywam się Amra i jestem złotym elfem. Moje życie od początku nie było usypane różami. . . 


    Początkowo żyłam sobie spokojnie wraz z całą swoją rodziną w pobliżu miasta Brost, niedaleko Zielonego Matecznika. Miałam troje braci: najstarszy Irimel, młodszy Heian i najmłodszy z pośród nich - Tirtum. W domu byłam najmłodsza. Moi rodzice trudzili się utrzymywaniem przydrożnej karczmy; co prawda dziwiło mnie nieco, że oni, pochodzący z elfiego rodu, zajmujemy się takim zawodem, ale zrozumiałam to, kiedy uświadomiłam sobie, że właśnie takie życie ich uszczęśliwia. Ja również byłam szczęśliwa, nieraz wybierałam się z braćmi do lasu i włóczyłam się tam z nimi godzinami. Mama często krzyczała na moich braci, że robią ze mnie chłopczycę, że dziewczynie nie przystoi takie zachowanie, ale co miałam robić: w księgach wiecznie siedzieć nie będę, a i haftowanie mi się znudziło. Prawda, uwielbiałam malować, zwłaszcza, gdy towarzyszył mi Heian. Mino średniego wieku był najrozsądniejszy i jak na prawdziwego Elfa przystało, zachowywał się zgodnie z etykietą. Często spędzałam z nim czas na rozmowach o poszukiwaczach przygód i ich przygodach. Można powiedzieć ,że był mi najbliższy spośród mych braci.
    Pewnego dnia wszystko runęło. Zaczęło się to tym, że do naszej gospody przyjechali jacyś podejrzani ludzie. Jak się okazało, to byli bandyci z miasta Riataerin. Uciekali oni przed władzami i szukali schronienia. A że mój ociec był prawym człowiekiem, gdy się zorientował, kim oni są, kazał im się wynosić. Lecz ci nie mieli zamiaru go słuchać. Wręcz przeciwnie, zaczęli się rządzić. Ojciec z braćmi nie dał się poniżać. Zaczęła się bójka. Jak na nieszczęście nie mieliśmy żadnych gości, więc byliśmy skazani na ich łaskę i niełaskę. Niestety, bandyci okazali się silniejsi. Co prawda, pięcioro z ich towarzyszy zginęło z rąk mych bliskich. Niestety, jak i bracia, tak i moi rodzice polegli od upływu krwi z zadanych im ran. Co gorsza, dwoje napastników nadal pozostało przy życiu. Wiedząc, że nie mam szansy na jakąkolwiek ucieczkę, postanowiłam skóry tanio nie oddać. Zwabiłam podstępem jednego z nich do stodoły i na mój rozkaz kazałam swemu koniowi go kopnąć możliwie jak najmocniej. Plan się powiódł, złoczyńca odbił się od ściany i z hukiem spadł na posadzkę, a tym samym jego oszołomienie dało mi szanse na podcięcie mu gardła. Sama nie wierzyłam, że odważyłam się na taki czyn. Zaskoczona tym, co przed chwilą uczyniłam osłupiałam na widok płynącej krwi z gardła napastnika. Niestety jego kompan słyszał cały hałas, co zwabiło go do stodoły. Tkwiąc nadal w osłupieniu nawet nie zauważyłam, kiedy pojawił się za mną i chwycił mnie. Ostatnie, co pamiętam to ból na szyi i ciemność…
Obudziłam się w salonie. Leżałam spętana na kanapie, a za oknem lał niesamowity deszcz. Nie wiedziałam, co się dzieje i czemu jeszcze żyję? Do salonu nagle wszedł On. Ostatni ze złoczyńców. Był cały pokryty błotem; w jednej ręce trzymał łopatę, w drugiej swój miecz. Pomyślałam sobie, że to już mój koniec, że chce się pozbyć mego ciała zakopując mnie. Pytanie tylko, co zamierza wcześniej ze mną zrobić. Nie wiedziałam tego, ale wiedziałam, że nie będę błagać o litość. Przy drzwiach zostawił łopatę i podszedł bliżej.
Zauważył, że się ocknęłam i z pewnym uśmiechem na twarzy powiedział: „Twarda z Ciebie dziewczyna, skoro już się obudziłaś”. Sprawdził moje więzy i doradził mi bym nie próbowała żadnych sztuczek. Wyszedł z pokoju. Oczywiście próbowałam się oswobodzić, ale więzy były mocne i nie byłam w stanie dać sobie z nimi rady.
Po kilkunastu minutach wrócił. Początkowo zastanawiałam się czy to ten sam człowiek. Teraz, gdy nie pokrywała go gruba warstwa błota, widziałam jego twarz spod ciemnych długich włosów. Widać było, że poszedł się wykąpać i zmienić ubrania. Podszedł i usiadł koło mnie. Przez dłuższy czas patrzył na mnie i nic nie mówił. W którymś momencie już nie wytrzymałam.
- Co zamierzasz ze mną zrobić? Długo będziesz się nade mną pastwić?!
 Nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się, wstał z fotela i zbliżył się do mnie. Serce zaczęło mi walić jak szalone. Przewrócił mnie na plecy i o dziwo rozwiązał.
- Nie ma zamiaru Cię zabijać, bo nie należę do tych, co to czynią – powiedział siadając koło mnie.
 W głowie miałam mętlik, nie wiedziałam jak się zachować. Burzę myśli przerwało dotknięcie mnie przez nieznajomego. Wzdrygnęłam się i zarazem cofnęłam. Chyba zrozumiał, że nie mam do niego zaufania, więc wstał oddalając się ode mnie.
- Moglibyśmy przejść do kuchni?
- Po co tam mam iść z Tobą?
- Chciałbym coś zjeść, a nie wiem, gdzie mam szukać jakiejś strawy?
 Zbił mnie kompletnie tą odpowiedzią. Patrzył na mnie z takim poczciwym spojrzeniem, że nie mogłam odmówić. Zresztą zawsze mi w domu mówiono, że głodnego należy nakarmić, więc poszłam z nim do kuchni i zrobiłam mu coś do jedzenia. Gdy  jadł, ja tymczasem go obserwowałam. Chyba naprawdę dawno nie jadł porządnego posiłku. Nachodziły mnie różne myśli, kiedy patrzyłam na niego. Jak mogę pozwolić, by morderca moich rodziców i braci jadł sobie spokojnie w mojej kuchni? Rozejrzałam się dookoła i zauważyłam w pobliżu nóż kieszonkowy mojego brata. Wzięłam go, nie wzbudzając podejrzeń. Nie wiedziałam, jak zabiję nieznajomego - po prostu wiedziałam, że muszę to zrobić.
- Usiądź przy mnie - powiedział spoglądając w moją stronę z niewinnym wyrazem twarzy.
Pierwsza myśl, jaka wpadła mi do głowy, to była radość. Nadarzała się idealna okazja, by go zabić. Zajęty jedzeniem, nie będzie się tego spodziewał. Wzięłam swój kubek i usiadłam koło niego.
- Nawet ci się nie przedstawiłem – powiedział uśmiechając się do mnie, gdy usiadłam.
Jakbym chciała poznać jego imię. I tak mnie za wiele nie interesowało, przecież za chwilę miał zginąć, a przynajmniej o tym marzyłam. On ciągnął dalej swoją opowieść. Powiedział, że ma na imię Martiz i że przez zły zbieg okoliczności musiał dołączyć do tej bandyckiej szajki. A tylko dlatego, że uratowali go przed pościgiem straży myśląc, że jest bandytą tak jak oni i dlatego mu pomogli. Powiedział, że jest byłym funkcjonariuszem straży. Tylko, że był w nieodpowiednim miejscu i czasie i udało mu się usłyszeć dosyć ważną rozmowę, której nie powinien słyszeć. Odkrył, że głównodowodzący jest zdrajcą i sprzedaje tajemnice. Niestety, był nieco nieostrożny i go zauważyli, gdy chciał niepostrzeżenie wycofać się. Od tamtej pory ucieka przed strażami, ponieważ wszyscy mają go za zdrajcę. Po skończonej historii nastało aż nad wyraz wyraźne milczenie.
- Po co mi to opowiedziałeś?
- Chciałem, byś o tym wiedziała i nie myślała, że tknąłem kogokolwiek z moich bliskich. Wówczas we mnie coś pękło. Bez zastanowienia wyciągnęłam nóż i chciałam mu go wbić w brzuch. Ale on jakby wiedział, że zamierzałam to uczynić. Szybkim ruchem zrobił unik a zarazem obezwładnił mnie i przygniótł do podłogi. Gdy się przestałam szarpać, postawił mnie na równe nogi, choć nadal trzymał w mocnym uścisku.
- Nie ma sensu walczyć – szepnął mi do ucha nie zwalniając uścisku. - Naprawdę nie chciałem niczyjej śmierci, ale co mogłem sam zrobić. Zresztą moja śmierć nie przywróci ich do życia - po chwili milczenia dodał – wiem jak się teraz czujesz, mnie orki zabiły rodziców i siostrę. I też nie mogłem nic na to poradzić, widziałem jak rozszarpują i jedzą…
 Nie mogłam dłużej ukrywać uczuć. Zaczęłam płakać.
Martiz wyprowadził mnie z kuchni, usiedliśmy na kanapie i przytulił mnie.
- Wypłacz się, to jedyny sposób na ten ból – mówił gładząc mnie po głowie.
Ten człowiek, którego chciałam zabić - on teraz mnie pociesza. Co za ironia.. Nie wiem jak długo to trwało, zanim wypłakałam się, ale cały czas był przy mnie. Gdy się uspokoiłam, zauważyłam, że Martiz usnął trzymając mnie w ramionach. Wstałam starając się nie budzić go. Patrząc na niego nie wiedziałam, co robić. Poniekąd to idealna sytuacja by poderżnąć mu gardło. Ale przypomniały mi się jego słowa: „Nie mogłem nic zrobić”. Puściłam jeszcze dwie łzy. Ostatnie łzy.
Nie mogąc się zdecydować, nakryłam go kocem i rozpaliłam w kominie. Wyjrzałam przez okno i zorientowałam się, że jest już wieczór. Zauważyłam coś dziwnego w naszym ogrodzie. Wyszłam na dwór. W ogrodzie było pięć wzniesień. A na każdym z nich kamień. Podeszłam bliżej i zrozumiałam, że są to groby. Wówczas mi się przypomniało - łopata. On mimo deszczu pochował mych bliskich.  Nie może być zły skoro tak szlachetnie postąpił.  
Wracając do domu, w bramie pojawił się patrol straży. Było to trzech jeźdźców na białych jak śnieg koniach. Serce mi zabiło mocniej. A przez głowę przemknęła myśl: zdradzić go czy nie?
- Czy mogę panom w czymś pomóc – zawołam do jeźdźców, zbliżających się w moją stronę.
- Tak, poszukujemy grupki ludzi podróżujących tą drogą – powiedział strażnik stojący najbliżej mnie.
- Często ludzie podróżują grupami tą drogą. Może mógłbyś mi ich jakoś opisać, Panie?
Rozmawiając ze strażnikami czułam jakiś ogromny strach. A gdy opisywali kolejno każdego ze złoczyńców, przed oczami malowały mi się ich postacie, kiedy każdy z nich zabijał mi kogoś bliskiego. Starając się nie wybuchnąć płaczem, zebrałam w sobie wszystkie siły by powstrzymać uczucia.
- Wybaczcie mi panowie, ale nie zwróciłam uwagi na nikogo takiego, ale dziś z rana jakaś rozszalała grupa składająca się chyba z pięciu albo z siedmiu jeźdźców przejeżdżała tędy – mówiłam jak najbardziej przekonywująco, starając się ukryć pod maską oburzenia rozpacz buzującą w mym sercu - o mało, co mnie nie stratowali, więc nie zwróciłam uwagi ilu ich było.
- Kiedy to było – spytał brodaty strażnik.
- Dziś z rana, tuż po śniadaniu.
Spojrzeli po sobie i na skinienie jeden ruszył z kopyta w stronę Brost, a dwaj pozostali pożegnali się ze mną ukłonem i ruszyli dalej na zachód.
Nie starając się wzbudzić podejrzeń, wróciłam do domu. Gdy weszłam Martiz nadal leżał na kanapie. Wyglądał tak samo jak moi bracia, kiedy spali, – czyli rozkosznie.
- Czemu mnie nie wydałaś – przemówił do mnie gdy zrobiłam kilka kroków w stronę kominka.
 Odpowiedziałam mu milczeniem, bo prawdę mówiąc sama nie wiedziałam, co mu powiedzieć. Wówczas on wstał z kanapy i skierował się do drzwi.
- Jutro z rana ruszam w dalszą podróż, nie chce Cię dłużej niepokoić, więc dlatego, jeśli pozwolisz, przenocuję dzisiejszą noc w stodole – rzekł wyciągając rękę w stronę klamki.
 - Będzie dosyć zimno tej nocy i spanie w stodole to nie jest dobry pomysł – wystrzeliłam nawet nie wiedząc, dlaczego tak powiedziałam
- Co proponujesz? – patrzał na mnie z pewnym zdziwieniem.
- Toć to gospoda, jest tu wiele pokoi, możesz się przespać w jednym z nich – po czym zaprowadziłam go do jednego i zapaliłam mu lampę.
Wychodząc rzuciłam ostatnie spojrzenie na niego i wyszłam kierując się do naszej mieszkalnej części domu. Idąc korytarzem, rozmyślałam o moim dziwnym gościu. Teraz, gdy już nieco ochłonęłam rozmyślając o nim wydawał się całkiem sympatyczny. Podejrzewam, że gdybym poznała go w innych okolicznościach, to uważałabym go nawet za przystojnego. Rozmyślania moje przerwała panująca wokół mnie pustka. Było tu cicho. Za cicho. Nie słychać było kłótni braci czy głośnego chrapania ojca. Poszłam do mojego pokoju. I położyłam się do łóżka. Nie wiem, kiedy usnęłam, ale nie trwało to długo.
Śniła mi się moja osoba przechadzająca się po lesie. Szukałam czegoś. Znalazłam jakiś plecak, a gdy się po niego schyliłam, coś się na mnie rzuciło, a zaraz potem jakiś błysk, który zrzucił ze mnie poczwarę i walnął nią o pobliskie drzewa. Spojrzałam w stronę, skąd padł promień światła. Nadchodził stamtąd Martiz z wyciągniętą ręką, gdy doszedł pomógł mi wstać, przytulił mnie do siebie i powiedział, że nigdy nie da mnie skrzywdzić. W tym samym momencie, za nami rozjaśniał jakiś punkt i stawał się coraz jaśniejszy, aż nas wchłonął. Wówczas się obudziłam. Zrozumiałam, że to był tylko sen, a ten strumień światła to promienie słońca, które wpadały przez okno tuż na moją twarz leżącą na poduszce.
Umyłam się, przebrałam i zeszłam na dół. W kuchni zastałam Martiza próbującego niezdarnie przewrócić jajka.
- Mam nadzieję, że Cię nie obudziłem i że nie masz mi za złe tego bałaganu.
- Poranne promienie to uczyniły zamiast Ciebie, a co do bałaganu jestem przyzwyczajona, chłopcy… - w tym momencie urwałam, zorientowawszy się, że ich już nie ma. Rozpraszając resztki smutku, zmusiłam się do lekkiego uśmiechu – zawsze robili gorszy, nie martw się posprzątam.
- Zaraz po śniadaniu opuszczę Twój dom – spojrzał na mnie z pogodną miną – a tymczasem może zjesz ze mną śniadania?
- Czemu nie, skoro nie muszę go robić, chętnie przyjmę zaproszenie.
- Będzie mi miło – rzekł z wyraźnie szczerym uśmiechem.
Rozmawialiśmy jak starzy znajomi, nie zwracając uwagi na wydarzenia z poprzedniego dnia. Widać było, że od dawna nie miał okazji by spokojnie porozmawiać.
- Dałaś radę usnąć po wczorajszych wydarzeniach – zapytał z powagą i zatroskaną miną.
- Owszem, choć miewałam lepsze noce.
- Co się stało?
- Miałam dziwny sen- zawahałam się czy dobrze robię, mówiąc mu o tym – śniło mi się jak chodziłam po lesie, szukając bliżej nieokreślonego celu, kiedy nagle zostaje zaatakowana przez potwora, wówczas Ty się zjawiasz i mnie uratowałeś – zamilkłam nie wiedząc czy dalej kontynuować i powiedzieć o tym naszym uścisku, ale stwierdziłam, że lepiej nie, jeszcze uzna to za fakt zadurzenia się w nim – i wówczas się obudziłam, więc to tyle, co do mojego snu.
- Może to znak, że nasza przyszłość jest połączona – zaśmiał się, a gdy napotkał moje zdziwione spojrzenie nagle spoważniał i dodał – mówię poważnie. Nie patrz się tak wrogo na mnie. Plecak, to znak podróży, a fakt, że podróżowałabyś ze mną nakazywałoby mi Cię chronić, stąd scena we śnie, że uratowałem Ci życie- próbował tłumaczyć się z bardzo poważną miną widząc moje zdziwienie na twarzy.
Gdy zjedliśmy już śniadanie, a ja w milczeniu zmywałam naczynia, zastanawiając się nad słowami Martiza i nad jego propozycją wyruszenia w nieznane. Ukradkiem kilkakrotnie spoglądałam na niego, jakbym oczekiwała, że na jego twarzy znajdę odpowiedz. Kilka razy nasze spojrzenia złączyły się, przez co obydwoje reagowaliśmy uśmiechem. Gdy skończyłam zmywać oparłam się o szafkę i gdy wycierałam ręce patrzyłam się na niego.
- Może jednak wyruszysz ze mną w dalszą podróż – powiedział widząc, że zawiesiłam swoje spojrzenie na nim – ja bym miał z kim rozmawiać, a i ty byś nie była taka samotna, bo chyba raczej nie zamierzasz sama tu pozostać.
W milczeniu ważyłam jego słowa, w sumie mówił sensownie, co mnie trzyma bym pozostała w tych murach? Jedynie przywiązanie sentymentalne, bo dalsze prowadzenie gospody w pojedynkę było raczej szaleństwem. Zresztą. odniosłam wrażenie, że chyba mu zależy na tym bym z nim podróżowała, bo cały czas nie spuszcza ze mnie wzroku jakby czekając na to, co powiem.
- Mimo, że rodzice mi zabraniali .czasami włóczyłam się z braćmi tu w pobliskim lesie, lecz nie wiem czy dam sobie radę żyć w ten sposób na dłuższą metę. Zresztą, nie potrafiłabym pozostawić domostwa, co by się z nim stało. Ojciec wiele lat pracował, by doprowadzić je do tego stanu, nie mogłabym skazać na rozgrabienie tego miejsca – stojąc w milczeniu spoglądałam w pamięć, gdzie przelatywały mi różne obrazy z mego życia – Tu przeminęło moje dzieciństwo i tu są moje wspomnienia - dodałam po chwili milczenia.
- Jeśli się tego lękasz rzucę, czar na te budynki by ich nie było widać i nikt się nawet nie zorientuje, że tu była jakaś gospoda.
- Jest to możliwe?
- Oczywiście wystarczy mi kilka kropel twojej krwi. Gdy po jakimś czasie chciałabyś powrócić, kolejne upuszczenie kropel krwi przywróciłoby budynki do poprzedniego, widzialnego stanu – zaczął tłumaczyć się ,widząc moje zaskoczenie na twarzy.
- Kusząca propozycja, nie powiem, ale czy dałabym sobie radę. Jestem przyzwyczajona do życia tu, w domu, a nie na łonie natury, jak poszukiwacz przygód.
- Nie martw się, nauczyłbym Cię wszystkiego tego, co ja wiem, owszem, życie w ciągłej podróży nie jest łatwe, ale za to ciekawe – powiedział nieco z zalotnym spojrzeniem.
Nie wiedziałam, co robić, Martiz proponował mi wspaniałą przygodę, ale jakaś wewnętrzna obawa powstrzymywała mnie przed taka szaleńczą podróżą. Przecież nigdy nie opuszczałam mojego domu na dłużej, niż na dekadzień. A teraz, bym miała go porzucić na jakieś sto, a może        i więcej lat. Bałam się takiej zmiany. Ale z drugiej, strony pozostanie tu samemu też mi się za bardzo nie podobało. Długo trwało moje zastanawianie się, ale w końcu podjęłam decyzję.
- Pójdę z Tobą – sama nie wiem jakim cudem te słowa wypowiedziałam i czemu to zrobiłam, ale reakcja Martiza na te słowa była większym dla mnie zaskoczeniem. Najwyraźniej bardzo ucieszyła go ta wieść.
- Lepiej się pośpieszmy z tym wyruszeniem, mam obawy, że straż, która wczoraj tu była, może przejeżdżać znowu niebawem i mógłbyś wpaść gdyby Cię tu zauważyli.
- Owszem, masz rację. W takim razie, Ty idź spakuj najpotrzebniejsze rzeczy do podróży, a ja przygotuję konie – powiedział wstając od stołu i kierując się w stronę drzwi.
- Zaczekaj – powiedziałam niepewnie, obawiając się tego, o co chce go spytać – ale co powinnam wziąść w taką podróż?
- No, przede wszystkim, na pewno nie suknie – mówił powoli ważąc każde wypowiedziane słowo, widać było po nim, że moje pytanie go zaskoczyło. Mimo pewnego zakłopotania, ciągnął dalej – najodpowiedniejszym strojem byłoby coś, w czym byś się poruszała swobodnie, na przykład jakieś spodnie. Weź również jakiś ciepły koc, niekiedy noce bywają chłodne; i coś ciepłego na przebranie. To tyle, co Ci mogę poradzić z mojej strony. Jedyna rada co do twego bagażu Pani: bierz to, co Ci będzie najniezbędniejsze, by nie obciążać siebie czy konia.
- Amra – wypaliłam szybko, jak tylko skończył mówić.
- Słucham? – zapytał, nie wiedząc co jest grane.
- Nie Pani, tylko Amra, jeśli mamy razem podróżować, wolę byś mówił mi po imieniu.
- Dobrze … Amro. Jeśli sobie tego życzysz. – odpowiedział z bardzo zdziwioną miną.
- W takim razie, ja idę się spakować – już miałam iść na górę, kiedy jeszcze odwróciłam się w jego stronę i z nieco figlarnym akcentem powiedziałam – czarny koń z białą kreską na czole to Błyskawica, proszę osiodłaj go dla mnie, całą uprząż znajdziesz przed jego kojcem – później się obróciłam i wyszłam z kuchni, nie czekając na reakcje Martiza. Idąc do pokoju, czułam jak pieką mnie policzki, zdziwiłam się sama swemu zachowaniu. W pewnym sensie nawet czułam się bardzo głupio. Miałam nadzieję, że on przynajmniej nie odniósł takiego wrażenia, jakie ja odniosłam.
Gdy weszłam do pokoju, nie wiedziałam od czego zacząć. Co gorsza, nie miałam odpowiedniej torby do podróży. Poszłam do pokoju braci, gdzie w szafie znalazłam jeden z ich plecaków. Zawahałam się nieco wychodząc z pokoju, wiedziałam, że gdyby żyli nie mieliby mi tego za złe, ale teraz, gdy ich już nie ma, dziwnie wygląda ten pokój. Rozglądając się po nim spostrzegłam łuk i kołczan Irimela. Nie wiedziałam dlaczego, ale wpadłam na pomysł, że może mi się przydać: sam po kryjomu uczył mnie strzelać.
Weszłam z powrotem do mojego pokoju, zaczęłam się pośpiesznie pakować, starając się brać jak najbardziej potrzebne rzeczy. Gdy po jakimś czasie uporałam się z torbą, przyszłą kolej na moją osobę. Przebrałam się szybko we wcześniej uszykowany strój składający się ze spodni i ciemnej koszuli i zasiadłam przy toaletce: zastanawiałam się jak mam spiąć włosy. Nie tracąc dużo czasu związałam je tak, jak zawsze, gdy wyruszałam z braćmi do lasu, czyli skórzana przepaska powstrzymująca włosy przed spadaniem na twarz i dwa małe warkocze po bokach, reszta spływała mi swobodnie z tyłu po plecach. Już miałam wstać, gdy zauważyłam rysunek wykonany dawno temu przez Heian, który stał na szafce obok. Przedstawiał on całą naszą czwórkę w naszych szaleńczych wygłupach. Z trudem powstrzymałam się od fali cierpienia, jaka właśnie napływała mi do serca. Zgięłam rysunek i włożyłam pomiędzy ubrania do plecaka.
Po drodze na dół weszłam do biblioteki i z rodzinnego skarbca wzięłam kilka sakiewek złota i cenniejsze kamienie oraz miecz ojca, który spoczywał nad kominkiem.
Gdy weszłam do kuchni Martiz czekał już na mnie siedząc przy stole. I mimo jego usilnych starań nie udało mu się zakamuflować zaskoczenia na mój widok.
- Spakowałaś już wszystko, co Ci będzie potrzebne?
- Chyba tak. Mam nadzieję, że to – wskazałam mu łuk oraz miecz – się przyda..
- Jak najbardziej – zamilkł z zakłopotaną miną, jakby bojąc się o coś spytać – ale czy umiesz się nimi posługiwać?
- Co do miecza, obawiam się, że będę musiała Ciebie poprosić o nauki. Jeśli chodzi o łuk, nieco treningu się przyda, ale podstaw bracia mnie nauczyli – rzekłam z nieco zmieszaną miną.
- Rozumiem, dobre i to, bezbronna taka nie będziesz – powiedział lekko uśmiechając się.
- Skoro jestem gotowa, może wyruszmy już? – spytałam niepewnie.
- Czy na pewno wszystko już wzięte? – spytał z pewnym wyrzutem.
- No, chyba tak – odpowiedziałam pewnie, choć w duchu zastanawiałam się czy aby na pewno.
- Powiedz mi w takim razie, co będzie łatwiejsze – urwał na chwile badając mnie spojrzeniem – wziąć z domu prowiant czy polować w czasie podróży?
- Rozumiem – odpowiedziałam śmiejąc się z własnego gapiostwa – choć ze mną do spiżarni, lepiej będziesz wiedzieć co trzeba wziąść.
- Zatem prowadź – wstał z lekkim ukłonem i łagodnym uśmiechem na twarzy.
Zeszliśmy razem do piwnicy i z pomocą Martiza już po dziesięciu minutach mieliśmy spakowany prowiant na kilka najbliższych dni. Branie większej ilości mijało się z celem, zresztą i tak by nie wytrzymało podróży.
- Co zrobimy z resztą koni?? – zapytałam gdy zmierzaliśmy ku wyjściu na podwórze.
- Nie obawiaj się, zająłem się nimi.
- To znaczy?
- Wypuściłem je do lasu.
Niezbyt podobał mi się ten pomysł, ale nic lepszego mi nie przychodziło do głowy. Zawiesiliśmy wszystko na koniach i odprowadziliśmy je kawałek dalej. Martiz przywiązał je do drzewa i wziął mnie za rękę.
- Chodź ze mną.
Niewiedząc, co dokładniej zamierza pozwoliłam mu się pokierować. Zaprowadził mnie do kamieni, które znajdowały się koło studni.
 - Zawsze uwielbiałam po nich skakać – powiedziałam głośno moje myśli, nie zdając nawet sobie sprawy z tego, co uczyniłam.
- To dobrze, będziesz je tym bardziej pamiętać – odpowiedział mi z pewnym naiwnym spojrzeniem. Gdy staliśmy pośrodku kamieniu odwrócił się do mnie – Niczego się nie bój – po tych słowach wyjął szybko sztylet z pochwy i przeciął mi lekko nadgarstek.
Nie spodziewając się tego, co zrobił, byłam nieco osłupiała, ale w momencie, kiedy zaczął mówić jakieś niezrozumiałe słowa, wówczas zrozumiałam, że właśnie wypowiada zaklęcie, o którym mi wczoraj mówił. Spojrzałam na budynki i w tej samej chwili one rozwiały się niczym fatamorgana a w ich miejscu stało kilka starych drzew, choć kamienny krąg, w którym staliśmy nie pozostał. Odmieniony, co prawda ten sam, ale porośnięty mchem.
- Teraz, gdy tylko chciałabyś by budynki te powróciły do poprzedniego widzialnego stanu upuść krople krwi a na powrót pojawią się – wybił mnie z zamyślenia i z pewnego podziwu tymi słowami – Rozumiesz?
- Chyba tak – odpowiedziałam niepewnie – Nigdy nie widziałam czegoś takiego, jestem zaskoczona.
- Prawda, nie łatwy to czar, ale chyba tego chciałaś prawda?
- Owszem.
- Zatem ruszajmy, przed nami długa droga – wziął mnie za rękę i drugą dłoń położył na skaleczeniu, po czym wypowiedział kilka kolejnych nieznanych mi słów, a wówczas moja rana się zagoiła - dla zmylenia straży skierujemy się przez las do miasta Omszały Kaniec, tak będzie dla mnie … znaczy dla nas bezpieczniej.
Nie protestowałam w rozpoczęciu podróży, obserwowałam go przez pierwsze dwie godziny podróży, próbując jakoś ocenić jego osobę. Nie zdradzał po sobie żadnych uczuć, jadąc wypatrywał wszelkich czyhających na nas niebezpieczeństw.
- Kim Ty jesteś? – wypaliłam niespodziewanie rozpraszając milczenie.
- Nie rozumiem, co masz na myśli?
- Nie wiem, za kogo mam Cię brać – zaczęłam się tłumaczyć, o co mi chodzi, widząc zaskoczenie na jego twarzy – z jednej strony wojownik z drugiej tropiciel jeszcze później dowiaduję się, że mag albo czarodziej. A może coś jeszcze przede mną skrywasz?
- Skrywam? – zapytał się najwyraźniej rozbawiony moim pytaniem – jestem każdym z tych po trochu, a nawet kimś jeszcze, ale wszystko w swoim czasie. Jestem wszechstronną osobą, nie imam się jednego celu – dodał nieco już z poważniejszą miną.
 Zaskoczyła mnie ta odpowiedz: liczyłam, że nieco więcej się o nim dowiem, ale coś w nim było. Ta aura niezgłębionej wiedzy nadawała mu szlachetności. Fakt, że jest osobą lubiącą stawiać czoła wyzwaniom i przeciwnościom, ucieszył mnie, bo wiedziałam, że idzie przede mną osoba wiedząca, czego chce od życia i nie bojąca się o to walczyć.
Droga do samego Omszałego Kańca trwała jakieś 12 dni, które, muszę przyznać, sprawiły mi wielką przyjemność. Prawda, początkowo było mi nieco trudno się przyzwyczaić, ale towarzystwo Martiza ułatwiło przywyknięcie do nowej sytuacji. W czasie tej podróży Martiz ćwiczył ze mną strzelanie z łuku, jak również walkę mieczem, choć to pierwsze szło mi znacznie lepiej. Któregoś wieczoru, po usilnych staraniach wymogłam na nim obietnicę, że mnie nauczy czarować. Ale jak to on: odpowiadał wymigując się od mych szaleńczych pomysłów: „Wszystko swoją drogą, przecież przed nami całe życie i wiele drogi do przebycia.”.
Podróż w towarzystwie Martiza była dla mnie prawdziwą przyjemnością, każdego wieczoru uczył mnie czegoś nowego. Czegoś, czego nigdy bym się nie dowiedziała, gdybym pozostała w gospodzie. Nawet tragedia, taka jak utrata rodziny już tak bardzo nie bolała. Owszem, zdarzało się, że w nocy budziłam się cała zlana zimnym potem. Ale wiedziałam, że nic mi nie grozi, bo gdy tylko coś takiego się działo, on siadał przy mnie i tulił mnie do siebie póki nie usnęłam. Zauważając pewne niewyspanie na twarzy Martiza zaprotestowałam, czemu ja mam spać, gdy on czuwa cały czas nad naszym bezpieczeństwem. Początkowo bałam się wart, ale nie zdradzałam mu tego. Zajmowałam się wówczas różnymi rzeczami, byle nie dawać myślom się opanować. Kiedyś nawet dla zabicia czasu, naszkicowałam go gdy spał. Oczywiście nie pokazałam mu tego rysunku.
W mieście musieliśmy uważać, było tu dużo patroli. Na nasze szczęście straż szukała siedmiu jeźdźców, a nie złotej elfki i człowieka. W sumie, naszym celem podróży były północne rejony kraju. Nie siedzieliśmy zbyt długo w mieście; wraz z karawaną kupiecką udaliśmy się na północ w kierunku Crimmor gdzie nasze drogi się rozeszły. Ruszyliśmy dalej na północ, a karawana do paszczy lwa – Piatavin.
Musieliśmy się wynieść jak najszybciej z miasta, bo na każdym kroku były straże. Raz po zmierzchu, kiedy szliśmy przez miasto, o mało nie wpadliśmy, bo jeden z patroli zaczął nas śledzić. Nie chcąc wzbudzić ich podejrzeń, próbowaliśmy ich zgubić i ukryliśmy w jednym z zaułków, niestety oni jakimś cudem zauważyli to i gdy już mieli odkryć miejsce naszej kryjówki, Martiz przyparł mnie do muru.
- Zaufaj mi i nic nie mów – tyle zdołał powiedzieć, zanim straże pojawiły się zza rogu budynku, a on tym samym pocałował mnie.
Początkowo nie wiedziałam, co myśleć o tej całej sytuacji, chciałam się wyrwać z jego uścisku, ale słowa, bym mu zaufała, dźwięczały mi cały czas w głowie. Powoli zaczęłam rozumieć, o co mu chodziło – to była zmyłka! Nie protestując, pozwoliłam mu na takie zachowanie, co prawda w którymś momencie o mało, co się nie zapomniałam, że on to czyni tylko dla zmylenia strażników. Ale cóż mogłam poradzić, byłam młoda nawet jak na elfkę i tak naprawdę, to pierwszy pocałunek w życiu. Podejrzewam że gdyby nie fakt że Martiz uczynił to tylko by uratować nam życie, chciałabym, by ta chwila trwała wiecznie.
- Przepraszam … Panowie coś sobie od nas chcą? – zapytał strażników z takim rozmarzonym głosem, że aż jego dźwięk wywołał falę gorąca, która przeszyła całe me ciało. Jakieś złudne rozkojarzenie przez chwile kazało mi myśleć, że on uczynił to z samej przyjemności, a nie dlatego że sytuacja tego wymagała. Gdy strażnicy nieco zdziwieni sytuacją milczeli on dodał – Więc …? – jego głos był już bardziej normalny i na szczęście, zdołał przywrócić mi trzeźwość myślenia. 
- Mam nadzieję, że ten Pan nie czyni nic wbrew Pani woli - spytał starszy ze strażników mierząc mnie dokładnie wzrokiem jakby szukał czegoś podejrzanego.
- Nie Panie; dziękuję za troskę – odpowiedziałam jak najłagodniej potrafiłam, starając się nie okazać burzy uczuć szalejących we mnie – Jedyne, co nam dolega to szaleństwo młodości – zmierzyłam łagodnie wzrokiem twarz Martiza i uśmiechnęłam się do strażników.
- Rozumiemy i przepraszamy, że przeszkodziliśmy, ale obowiązkiem naszym jest pilnować porządku i bezpieczeństwa każdego znajdującego się w naszym mieście – odpowiedział młody szeregowy, rzucając w moją stronę dosyć dwuznaczne spojrzenie.
- Nic się nie stało; dobrze, że tak zareagowaliście, lecz tej damie w mej obecności nic nie grodzi, za to mogę ręczyć własnym życiem – powiedział Martiz dosyć stanowczym, ale i łagodnym głosem gładząc mnie ręką po policzku. Patrzył na mnie takim wzrokiem jakby chciał mnie nim przeszyć na wylot.
- W takim razie, miłej nocy państwu – powiedział jeden z nich, zanim znikli za drugim rogiem zaułka.
- Nie rób tego więcej, proszę – powiedziałam wreszcie, gdy opanowałam kolejną falę gorąca,  która chciała mnie znowu opanować.
- Dobrze – powiedział jakby zasmucony cofając się do tyłu – Przepraszam, jeśli Cię uraziłem, ale to jedyne co mi przyszło do głowy, by nas wyratować z sytuacji – tłumaczył się nieco zarumieniony.
- Nie w tym rzecz, po prostu… - rzekłam nie patrząc mu w oczy, nie wiedziałam nawet, jakich słów użyć by nie zrobić z siebie wariatki – Nie tak wyobrażałam sobie mój pierwszy pocałunek… zresztą, nieważne – powiedziałam, odchodząc spod ściany i wyglądając na ulicę w poszukiwaniu patrolu – wynośmy się z tego miasta jak najszybciej – odparłam z pewnym głosem.
- Owszem, masz rację – rozpromieniał i jakby nabrał siły.
Następnego ranka mieliśmy szczęście i znaleźliśmy karawanę, która ruszała na północ. Dołączyliśmy do niej służąc naszą pomocą. Po jakiś dwóch dekadniach, opuściliśmy karawanę i zaczęliśmy wędrować sami.
Po paromiesięcznej tułaczce, postanowiliśmy zatrzymać się gdzieś na dłużej. Wybraliśmy na to Las Ostrych Kłów. Wbrew nazwie, las był spokojny i było tu wiele zwierzyny, na którą można było polować.
Czas, jaki spędziłam razem z Martizem od momentu niezapomnianej wpadki ze strażą do teraz, kiedy postanowiliśmy zamieszkać w lesie był dla mnie dziwnym okresem, pełnym przemyśleń i wątpliwości. Jego pocałunek wywołał we mnie dziwną falę wątpliwości, co do moich uczuć, jakimi go darzę. Zawsze traktowałam go jak starszego brata, a ta sytuacja niestety wybiła mnie nieco z równowagi. Sam Martiz zauważył moje rozkojarzenie, jak po raz któryś nie mogłam się skupić na strzelaniu do celu. Wielokrotnie próbował ze mną rozmawiać, chcąc dowiedzieć się co spowodowało takie zmiany w moim zachowaniu. Oczywiście nie mówiłam mu, nad czym tak bardzo się głowię i podejrzewam, że nigdy bym mu nie powiedziała gdyby nie wypadek.
 Pewnego razu, kiedy Martiz wyruszył na polowanie tuż po deszczu, długo nie wracał; zdziwiło mnie to bardzo, choć wiedziałam, że umie sobie radzić. Wyruszyłam na jego poszukiwania. Błyskawica niechętnie jechała przez błoto, ale ono właśnie ułatwiło mi odnalezienie Martiza. Niestety, jak się okazało, wisiał on głową w dół na jednym z drzew, pod którym była resztka rozerwanej na strzępy sarny. Przerażona tym widokiem, nie wiem nawet jak, wspięłam się na drzewo i powoli opuściłam go na dół. Niestety zejście z tego drzewa nie było już takie łatwe. W ostateczności, musiałam skakać z ostatniej gałęzi na ziemię, nie obeszło się bez kontuzji. Niestety upadek spowodował, że zwichnęłam sobie nadgarstek, ale nie zważając na ból opatrzyłam mu prowizorycznie głowa, która okazała się rozcięta, następnie wciągnęłam go cudem na konia i popędziłam w stronę naszej chatki. Na miejscu sporządziłam okłady z ziół, tak jak sam mnie uczył. Na koniec zajęłam się swoim nadgarstkiem, który bolał niewyobrażalnie. Jedyne, co mogłam zrobić, to czekać aż się ocknie, nie odstępowałam go nawet na chwilę, czuwając przy nim cały czas. W momencie, kiedy jego śpiączka zaczęła trwać już trzeci dzień, zaczęłam do niego mówić, by mnie nie zostawiał, że nie wyobrażam sobie życia bez niego. Wieczorem, kiedy jego stan się nie poprawiał, zaczęłam się już martwić. On nie powinien tak długo spać. Licząc jakby na to, że Martiz mi odpowie zaczęłam go straszyć, że jeśli do rana się nie obudzi, wyleję na niego wiadro zimnej wody, Wiedziałam, że to nic nie da, a moje szaleńcze próby na nic się nie zdają. Usiadłam na łóżku tuż koło niego, wyglądał jakby sobie smacznie spał.
- Otwórz oczy proszę – powiedziałam biorąc go za rękę – To Ty mnie wyciągnąłeś z domu rodzinnego, wiec nie możesz mnie opuścić, pamiętasz, obiecałeś mi, że się będziesz mną opiekować. – nie wytrzymałam dłużej, po policzku spłynęła mi łza – Wiem że ostatnio byłam dla Ciebie udręką, że ciągle się o mnie martwiłeś, ale co miałam powiedzieć, gdy pytałeś się, co mi jest. Miałam Ci wyznać, że zmieniło się we mnie uczucie jakim darze Ciebie. Nie potrafiłam. Ty mnie traktujesz jak siostrę, nie mogę złamać tego stanu rzeczy… - już nie powstrzymywałam łez, które płynęły teraz dwoma strumieniami.
- A skąd ta pewności w Tobie – mimo cichości wypowiedzianych tych słów zlękłam się że on to słyszał.
- Ty … Ty słyszałeś, co mówiłam? – fala strachu rosła we mnie.
- Od momentu wspomnianej pobudki zimną wodą jutrzejszego rana, co prawda dochodziło to do mnie jak za mgłą, ale już jest lepiej. Nie wiedziałem, czy to kolejny sen, czy może złudzenie od gorączki – mówił z trudem i bardzo cicho – Ale powtarzam swoje pytanie, czemu myślałaś, że traktuję cię jak siostrę? – patrzył na mnie oczekując odpowiedzi.
- Nie wiem … po prostu – chciałam wstać, ale on trzymał moją rękę – zresztą nieważne, w chwilach słabości mówi się różne wygórowane rzeczy.
- Doprawdy. Mnie się raczej zdaje, że jesteśmy wówczas zdolni do najgłębszych wyznań – powiedział, nadal przyglądając mi się badawczo.
Chciał usiąść, ale z powodu, że był zbyt słaby, nie mógł tego uczynić. Od razu ruszyłam, by mu pomóc, podkładając mój koc pod jego plecy, by miał wyżej.
- Więc – nadal patrzył na mnie nie dając za wygraną. Czekał na konkretną odpowiedz.
Nie wiem, czemu nie zareagowałam inaczej. Czemu się nie cofnęłam, ale jego spojrzenie było dosłownie takie same takie same jak za pierwszym razem, wówczas w zaułku. Tak jak i wówczas tak i teraz położył mi dłoń na policzku. Była ciepła niczym stal ogrzana promieniami słońca. Nie potrafiłam wykonać jakiegokolwiek ruchu, jego spojrzenie działało tak hipnotyzująco. Nie wiem, jakim cudem, ale nasze usta znowu połączyły się w jedność. Usiadłam z powrotem blisko, koło niego, a on wówczas objął mnie mocno. Nie wiem, jak długo tak siedzieliśmy złączeni, lecz w którymś momencie ,nie wiem nawet dlaczego, znowu popłynęła ma łza.
- Czemu płaczesz? – zapytał z taką zatroskaną miną – Chyba nie masz mi tego za złe, że już od dawna odwzajemniam to uczucie do Ciebie?
- O czym ty mówisz? Chcesz mi powiedzieć, że Ty …
- Oczywiście, dlatego tym bardziej bolało mnie to, że nie chciałaś mi powiedzieć, co się z Tobą dzieje – przytulił mnie i pogładził ręką po włosach.
- I co teraz? – spytałam niepewnie nie wiedząc jak się powinnam zachować. nie miałam żadnego doświadczenia w sprawach miłosnych.
- Nic – odpowiedział z uśmiechem – Póki będziesz tego chciała, będziemy sobie razem tu żyć, aż nie postanowimy ruszyć dalej. Co ty na to?
- Dobrze – odpowiedziałam niepewnie, po czym pocałowałam go.
Od tego czasu, moje życie na nowo było barwne i pełne kolorów, a czas spędzony z Martizem był najprzyjemniejszym darem od niebios, jaki mógł mnie spotkać. Nadal uczył mnie walki mieczem, jak również doprowadzał technikę strzelania z łuku do perfekcji. Oswajał z naturą i tajnikami przyrody. W sumie, przekazywał mi ogólnie całą swoją wiedzę. Jedyne, w co nie chciał mnie wplątywać to magia. Zawsze, kiedy go prosiłam, by nieco mnie jej pouczył, stwierdzał, że będzie na to czas, a teraz mam skończyć to, co zaczęłam.
Niestety, nasza sielanka skończyła się po jakichś pięciu latach życia w tym raju. Straże, mimo długiego czasu, nie zapomniały o nim i nadal go poszukiwały. Nie wiadomo jak, ale wpadli na jego trop, więc musieliśmy znowu uciekać.
Wyruszyliśmy w trasę i w nieznane, przynajmniej dla mnie, bo Martiz zachowywał się tak jakby znał dobrze tę okolicę. Skierowaliśmy się do miasta Przyjazna Dłoń. Tam zresztą otrzymałam prezent od Martiza. Stwierdził, że skoro tak bardzo chce się nauczyć czarować, to powinnam mieć odpowiednie atrybuty. Dosłałam od niego księgę, gdzie miałam wpisywać swoje czary, jak również piękną sowę o imieniu Emil. Zdziwiła mnie ta zmiana jego poglądów. Ale nie zwróciłam na to większej uwagi, ponieważ byłam bardzo podekscytowana faktem, że wreszcie będę się uczyć magii.
Wiedzieliśmy, że jesteśmy jeszcze za blisko Brost, więc nie zastanawiając się wiele, jechaliśmy dalej na północ. Martiz opowiadał mi o wielu miastach tam się znajdujących. Zrozumiałam wówczas, że pochodzi chyba stamtąd albo przynajmniej bywał w tamtych rejonach, bo wiedział, co się gdzie znajduje i opowiadał z takimi szczegółami, jakby widział je dosłownie wczoraj.
Nie spieszyło nam się za bardzo, spokojnie podróżowaliśmy, gdzieniegdzie przyjmując jakąś pracę. A to wilki przepędzić czy zabić niedźwiedzia. Dużo na tym nie zarabialiśmy, ale wszędzie witano nas z otwartymi ramionami. Tak dotarliśmy do Wrót Baldura.
Miasto te było duże i wspaniałe. Przeczekaliśmy tu zimę zatrudniając się to do pomocy w świątyniach albo u prywatnych pracodawców. W sumie nie mieliśmy na co narzekać. Pieniędzy mieliśmy zawsze pod dostatkiem, a jakaś praca też się zawsze dla nas znalazła. Wieczorami, kiedy nic nie mieliśmy do roboty, Martiz uczył mnie obiecanej sztuki czarodziejskiej. Co prawda,  nie było to łatwe, ale z wielką przyjemnością uczyłam się; zwłaszcza, że moim nauczycielem był Martiz. Nasze uczucie rosło wraz z czasem wspólnie spędzanym. Ku naszemu zaskoczeniu, mieliśmy podobne charaktery, przez co rozumieliśmy się bez słów. Nie lubiliśmy siedzieć bezczynnie. Dlatego, gdy przyszła wiosna i już się rozpogodziło, wyruszyliśmy w dalszą drogę ku północy.
Spokojnie wędrowaliśmy sobie od wioski do wioski. Pomagaliśmy, gdy była potrzeba i jakoś nam życie spokojnie płynęło. Przekroczyliśmy Krętą Wodę i po jakimś roku dotarliśmy w rejony północnej części Lasu Trolowej Kory.
Przejeżdżaliśmy właśnie przez jedną z licznych wiosek, kiedy nagle dobiegły nas krzyki kobiet w polu.
- Jedżmy to sprawdzić – powiedzieliśmy jednocześnie.
Gdy ruszyliśmy w stronę, skąd dochodziły straszliwe zawodzenia, z krzaków wybiegł jakiś wieśniak, a na nasz widok ukląkł na drodze.
- Błagam mości państwo, pomóżcie, kilka troli zaatakowało pola. My, ludzie ze wsi nie damy im rady – wołał przez łzy błagając rozpaczliwie.
Wiedzieliśmy, że jeśli im nie pomożemy to wieśniacy sami sobie rady z nim nie dadzą. Rozdzieliliśmy się i z dwóch stron zaczęliśmy ostrzeliwać trole. Kilka udało nam się przeszyć strzałą, ale jeden rozwścieczony ruszył w moją stronę. Spanikowałam nieco i nie wiedziałam, co mam robić; odruchowo zaczęłam się bronić mieczem. Za wiele to mi nie dało, bo i tak nieźle oberwałam, ale w ostatnim momencie Martiz wystrzelił magiczne pociski, które bezbłędnie trawiły potwora, zabijając go na miejscu. Wówczas podbiegł szybko do mnie i przytulił mnie.
- Nigdy nie dam Cię skrzywdzić – powiedział całując mnie.
Wówczas przypomniał mi się sen, który przed laty śnił mi się tamtego pamiętnego ranka, którego zadecydowałam o moim, tułaczkowym życiu.
Martiz wyleczył mnie od razu, a wdzięczni wieśniacy poprosili nas, byśmy zostali na uczcie. Nie mogliśmy odmówić, tak nas o to prosili.
Biesiada trwała dosyć długo. W trakcie zabawy widziałam Martiza rozmawiającego z jakąś zakapturzoną postacią. Zdziwiło mnie to trochę, ale stwierdziłam, że każdy ma prawo do swojej prywatności. Przecież nie na darmo stali na uboczu. Pewnie chcieli porozmawiać w samotności.
Następnego dnia, gdy każdy późno wstał w porze obiadu, rozpoczął się drugi atak troli. Niestety większy niż ten z poprzedniego dnia. Spojrzałam na Martiza, a on na mnie. Nie mówiliśmy nic mówić, zrozumiałam go bez słów: „Do boju”. Nie licząc się z własnym bezpieczeństwem zaczęliśmy walczyć. Nie pamiętam ile ich było, ale wiem jedno: ich przewaga nad nami była ogromna i pewnie gdyby nie nieznajoma postać, z którą wczoraj Martiz rozmawiał, ja bym już nie żyła. Jedną strzałą przeszył na wylot trola chcącego mnie zaatakować od tyłu, którego zresztą nie zauważyłam. Szala zwycięstwa przechylała się na naszą stronę, gdy w ułamku sekundy wszystko dla mnie się skończyło. Jeden z troli, który udawał, że nie żyje przebił Martizowi pierś, który akurat był zajęty walką z innym. Widząc to zmobilizowałam siły i jednym ciosem obcięłam głowę trolowi, z którym walczyłam i ruszyłam w stronę Martiza.
Złość, która się we mnie obudziła była tak potężna, że jednym cięciem miecza zabiłam leżącego trolla, a dalszym zamachem dosięgłam i drugiego, który walczył z Martizem. Zabicie jego towarzysza i zadany mu cios dał mi okazje do drugiego ataku, który okazał się dla poczwary śmiertelny. Niestety, rana Martiza także okazała się być śmiertelna. Nie mogłam nic zrobić, by uleczyć jego ranę.
- Przynieście mi moją torbę – poleciłam jednemu z wieśniaków, wiedziałam, że tam mam mikstury lecznice.
- To nic nie da, dobrze o tym wiesz – powiedział i resztką sił przyciągnął mnie do siebie.
- Nie mów tak. Kto się mną zaopiekuje, gdy Ciebie nie będzie, nie chcę być sama!
- Umiesz wystarczająco wiele i dasz sobie radę, wierzę w Ciebie, ma miła. – ledwo już mówił, rozglądałam się rozpaczliwie za którymś z wieśniaków czy nie niesie mojej torby. – Obiecaj mi jednak, że jeśli nie przeżyję… - chciałam zaprotestować, ale uciszył mnie ręką – obiecaj, że rozsypiesz moje prochy w leśnym mieście w Mglistym Lesie, tam gdzie spoczywają prochy moich rodziców… - mimo łez i chęci powstrzymania go od dalszych słów słuchałam dalej - Jak również obiecaj, że udasz się kiedyś w podróż do mojej ojczystej ziemi. Na północnej części wyspy Alaron. Tam żyją, a przynajmniej powinni żyć moi krewni.
- Sam pojedziesz ze mną i sam opowiesz, jakie nas przygody spotkały. Słyszysz! Nie rób mi tego. Nie teraz, gdy jesteśmy szczęśliwi.
- Ja już wiecznie będę szczęśliwy, bo poznałem Ciebie – mówił z coraz większym trudem – idź dalej przez życie i zawsze walcz w imię dobra. Nigdy nie schodź z ścieżki dobra, choćby nie wiem jak była ona wyboista. Kocham Cię, moja złota Elfko od pierwszej chwili poznania.
Tymi słowami zakończył życie. Byłam zrozpaczona, wszystko, co się działo wokół mnie widziałam jak przez mgłę.
Tajemnicza, zakapturzona osoba okazała się przyjacielem Martiza z dawnych lat. Miał na imię Ivellios i był leśnym elfem. Pomógł mi zająć się spaleniem ciała Martiza i zaproponował, bym na jakiś czas przeprowadziła się do jego osady.
Nie będąc w pełni sił fizycznych, jak i psychicznych na racjonalne myślenie, zgodziłam się. Po dekadniu podróży dotarliśmy do Mglistego Lasu. Na miejscu, kiedy dotarliśmy do celu, doszło do mnie gdzie jestem. Z jednej strony byłam tego rada, ale reakcja leśnych elfów przeraziła mnie. Po wjechaniu do wioski wszystkie elfy skierowały swoje oczy na mnie. Czułam się jak odmieniec.
-  To chyba nie był dobry pomysł, by sprowadzić mnie tutaj. Ja za bardzo odstaję od leśnych elfów – powiedziałam szeptem do Ivellios’a, lecz on nawet nie zwrócił na to uwagi, tylko zmierzył mnie wzrokiem z lekkim uśmiechem.
Poszliśmy prosto do najstarszego z elfów. Ivellios wszedł pierwszy, by z nim porozmawiać.
- Poczekaj chwilę, muszę zamienić z nim kilka słów – rzekł, zatrzymując się w drzwiach. Pozostawiona na dworze, gdzie wszystkie inne elfy na mnie spoglądały z lekką pogardą, odczuwałam jakiś niepokój. Przypomniała mi się sytuacja z domu. Kiedyś w Zielonym Mateczniku też się spotkałam z młodym leśnym elfem i też był dla mnie niemiły. Przypomniały mi się słowa matki: „Pamiętaj, kim jesteś. Nie jesteś od nich gorsza, po prostu inna, a oni tej inności się boją. Pokaż im, że tak jak i oni masz uczucia i że masz prawo do życia tak jak oni, ale nigdy nie czyń tego siłą, bo to na nic”.
Chwilę później Ivellios wyszedł wraz z całą grupą elfów dostojnego wieku. Podejrzewałam, że to starszyzna tego plemienia. Kompletnie nie wiedziałam, jak się zachować. Stałam przed nimi z opuszczoną głową. Jedna ze starszych elfek podeszła do mnie, podniosła mi głowę i spojrzała głęboko w oczy.
- Miło nam będzie gościć Cię w naszym leśnym mieście – jej głos był łagodny jak śpiew ptaków, a uśmiech potrafił przywodzić najmilsze matczyne wspomnienia.
- Czy wiesz Pani, ilu wrogów robisz sobie tymi słowami? – nie starałam się ukryć strachu bo i tak było to niemożliwe. – Wiem, że nie jestem tu mile widziana, zwłaszcza, że jestem złotą elfką. – mówiłam już bardziej pewnie. – Za bardzo różnie się od zgromadzonych tu elfów, ja tu po prostu nie pasuję. – ciągnęłam dalej z coraz większą pewnością siebie – Wiem, że nie wzbudzam zaufania wśród tutejszych i nie mam im tego za złe, bo sama niekiedy boję się czegoś, co mi jest nieznane.
- Kiedy Martiz przybył tu po raz pierwszy powiedział podobne słowa - uśmiechnęła się do mnie kładąc mi ręce na ramionach.
Zaskoczyła mnie tą odpowiedzią, ale i zarazem uradowała. Jestem tu, gdzie kiedyś przybył Martiz; rozmawiam z tą samą Elfką i nawet nieświadoma tego, co czynię powiedziałam podobne słowa do niego. Ścisnęłam mocniej urnę, którą trzymałam w rękach.
- Bracia…- nagle najstarszy z rady zawołał do zgromadzonych, jego słowa wyrwały mnie z zamyślenia - Wiem, że nie będziecie zadowoleni z faktu, że przygarniemy tą złotą elfkę – ciągnął dalej nie zważając na szmery – Ale pragnę wam przypomnieć, że tak samo nie byliście zadowoleni z powodu przygarnięcia do nas Martiza… Zawiniątko, które trzyma ta elfka w ramionach…- urwał i wskazał na mnie - …to jego prochy. Przywiezione przez nią tu, na jego prośbę. A ostatnią jego wolą, jaką przekazał Ivelliosowi było, byśmy ją przygarnęli. A więc Ci, którzy nie zgadzają się z tym, niechaj się zmierzą z wolą zmarłego albo zamilkną na wieki.
 Dziwiły mnie jego słowa i poparcie, jakie w nich zawarł. Rada byłam wiedząc, że mam tu kogoś przychylnego mnie; zresztą co miałam zrobić: nie miałam się gdzie podziać. Podróż z Martizem była moim sensem życia. A teraz? Mogłam wrócić do Brost i siedzieć sama w wielkim domu pełnym wspomnień.
Ivellios skierował mnie do jedynego mieszkalnego budynku na ziemi. Był on kiedyś wybudowany specjalnie dla Martiza i mieszkał w nim, póki nie wyruszył w podróż. Następnego dnia po mym przybyciu, odbyła się wielka uroczystość rozsypania prochów Martiza.
Od tamtego pamiętnego czasu minęło już 20 lat. Społeczeństwo leśnych elfów zaakceptowało mnie i teraz nie ma wśród nas większych różnic. Żebym za bardzo się nie różniła, wytatuowali mi twarz i przybrali jak leśną elfkę. Jedną rzeczą, której niestety nie nauczyłam się to, chodzenie po drzewach. Zawsze miałam z tym problem. Ale teraz razem śmiejemy się z moich upadków.
Po odzyskaniu równowagi i oswojeniu się z myślą, że zostałam sama, postanowiłam wyruszyć do ostatniego znanego mi celu. Do Alaron. Miejsca gdzie narodził się Martiz.
Jedyną możliwością dostania się na wyspę był statek wypływający z Waterdeep. Pożegnałam się leśnymi elfami dziękując im na okazaną mi gościnę i obiecałam, że kiedyś powrócę, jeśli tylko będę w pobliżu. Podróż do portowego miasta trwała dwa dekadnie.
Po dotarciu tam nie próżnowałam: od razu udałam się do portu i jak na moje szczęście, za 2 dni był rejs na wyspę. Zapłaciłam kapitanowi za płynięcie z nim do portu w Caer Callidyrr, skąd wybrałam się w swoją ostatnią misję. Po dekadniu dotarłam na miejsce.
Dom, ogród; dokładnie tak jak opowiadał mi Martiz. Zauważyłam w ogrodzie młodą kobietę. Podeszłam do niej i poprosiłam o możliwość widzenia się z panią tego domu. Jak się okazało, panią tego przybytku była teraz siostra cioteczna Martiza, Lida. Opowiedziałam to, co opowiadał mi Martiz, o śmierci jego rodziców i siostry i jakie życie przyszło mu później wieść.
Pozostałam kilka dni na wyspie w gościnie u Lidi, z którą bardzo się zaprzyjaźniłam. Nawet zaproponowała, bym zamieszkała z nią, ale musiałam odmówić. Nie wiem dlaczego, ale coś mnie ciągnęło w dalszą podróż. Na pożegnanie, tuż przed wyjazdem do portu w Caer Callidyrr, skąd miałam popłynąć statkiem do Waterdeep; Lida dała mi pierścień.
- Powinien przejść w spadku na Martiza, weź go, niech Ci o nim wiecznie przypomina.
Stojąc na dziobie statku rozpamiętuję pożegnanie z Lidą, a trzymamy na palcu pierścień przypomina mi o mej przeszłości.
Pohukiwanie Emila wybiło mnie z tej smętnej kontemplacji; a szerokie morze, które rozciąga się przede mną dodaje mi sił, na dalszą podróż w nieznane..
Tu właśnie zaczyna się nowy etap mojego życia…